+8
Grzegorz Firlit 10 listopada 2015 22:36
Wszystko, tak jak w wielu podobnych opowieściach, zaczęło się od voucherów (powitalny i za obrót), które przeleżały spokojnie całe wakacje w skrzynce e-mailowej. Wiedziałem, że pierwszą okazję do ich wykorzystania będę miał na początku listopada i pora roku zawęziła dość znacznie rejony za którymi się rozglądałem. Byłem przekonany, że jak już nastąpi listopadowa plucha i smuta będę tęsknił za słońcem. Z taką myślą ułożyłem taki składak:

Piątek: WRO 18:40 – STN 20:00 (FR)
Sobota: STN 6:20 – BDS 10:20 (FR)
Poniedziałek: BRI 14:20 – BVA 17:00 (FR)
BVA 21:55 – WRO 23:45 (W6)

Dzień pierwszy, a właściwie pół

Piątek, piękny mglisty poranek. Całe południe Polski stoi. Samoloty kręcą kółka, po czym odlatują na inne lotniska, niektóre są odwoływane i nie ma takiego, który nie miałby spóźnienia. W ciągu dnia obserwuję w internecie tablicę odlotów i przylotów na wrocławskim lotnisku. Koło południa lądują i startują pierwsze samoloty. Kiedy wychodziłem z domu na lotnisko mój lot miał mieć opóźnienie 45 minut. W efekcie okazało się, że lot był spóźniony powyżej 2 godzin. Czas oczekiwania na lotnisku umilała wszystkim pasażerom grupa 6 duuuużych mężczyzn, w jednakowych fryzurach. Z każdą opróżnioną butelką byli coraz głośniejsi. Pasażerowie domagali się interwencji różnych służb. Przychodziła straż graniczna, upominała, przybijała piątki i odchodziła, a przedstawienie przybierało na sile. Najodważniejsza okazała się jedna z pracownic lotniska, która zdecydowała się sama zadziałać i po krótkiej sprzeczce wprost wymusiła interwencję straży granicznej. Panowie nie polecieli do Londynu, a wszyscy pasażerowie odetchnęli z ulgą, szczególnie Ci, koło których zostało wolne miejsce. Pomimo nerwów i niepewności doleciałem do Londynu, co prawda ze sporym opóźnieniem.


Wrocław Strachowice (WRO)

Londyn

To była moja pierwsza wizyta w Londynie i w ogóle na Wyspach. Z zaciekawieniem przemierzałem legendarne korytarze Stansted. Sama odprawa paszportowa, wraz z oczekiwaniem w kolejce zajęła dosłownie kilka minut, ale byliśmy chyba jednym z ostatnich samolotów które wylądowały. Czas a właściwie całą noc do następnego lotu, zamiast koczować na lotnisku postanowiłem wykorzystać, żeby choć trochę „liznąć” Londyn. Do centrum dojechałem Stansted Expresem i wysiadłem na Liverpool Street. Po wyjściu z dworca uderzył mnie zapach zioła, głośna muzyka, jeszcze głośniejsze krzyki klubowiczów, którzy wyszli na dymka. Później przekonałem się, że w Londynie, nie ma jednego centrum życia towarzyskiego. Piątek wieczór, cały Londyn się bawi, każdy tak jak lubi, a może potrafi? W jednym bucie, na bosaka, wielu już cierpiało, reszta będzie przeklinać ten dzień za kilka godzin. Pierwsze kroki skierowałem na Tower Bridge, dla mnie największy symbol Londynu. I to uczucie, kiedy coś się widziało setki razy, na filmach, zdjęciach, gazetach i jest na wyciągnięcie ręki… ale zaraz, zaraz… jakiś taki mały na tle wieżowców londyńskiego City. Nie miałem konkretnego planu na zwiedzanie Londynu, więc po prostu poszedłem południowym brzegiem Tamizy na zachód. Po ładnych kilku kilometrach przekonałem się na własnej skórze, a właściwie nogach jakie duże to jest miasto. Gdzieś tam wyłaniało się London Eye, a żeby tej nocy dotrzeć do Piccadilly Circus (mojej drugiej ikony Londynu) można było tylko pomarzyć. Nocny spacer po Londynie przekonał mnie do jednego – trzeba tam wrócić i to nie na kilka godzin. Listopadowy Londyn był bardzo łaskawy – 14 stopni i rozgwieżdżone niebo. Dopiero gdy na Stansted wsiadałem do samolotu zaczęło padać, nie wiadomo skąd.


Tower Bridge


Tower Bridge


HMS Belfast i Tower Bridge


londyńskie City

Dzień 2 - sobota

Pomimo intensywnej ostatniej nocy udało mi się zdrzemnąć w samolocie tylko chwilę. Oczy otworzyłem w najlepszym momencie, kiedy najwyższe szczyty Alp, przebijały szczelną pokrywę chmur. Po chwili znaleźliśmy się nad Adriatykiem a widok dalmatyńskich wysepek o najróżniejszych kształtach pozwalał zapomnieć o zmęczeniu. Zgodnie z planem wylądowałem w Brindisi. Lotnisko to trochę większy barak, w dodatku w remoncie. Nie było się czemu przyglądać, a plan na sobotę miałem wyjątkowo napięty, więc czym prędzej pobiegłem szukać autobusu do Brindisi. Stał tuż przed terminalem (zielony STP Brindisi), kupiłem bilet u kierowcy i po kilku minutach byłem przy dworcu kolejowym. Pociąg do Monopoli był tak szybko, że nie zdążyłem wypłacić pieniędzy, na szczęście na bilet wyskrobałem. Przez szybę pociągu podziwiałem krajobraz – praktycznie zupełnie płaski, porośnięty gajami oliwnymi, które nie miały końca. Krajobraz urozmaicały opuncje, które właśnie owocowały, wysokie palmy, figowce, a czasami drzewka cytrusowe.
Wysiadłem w Monopoli. Ku mojemu zaskoczeniu, na przeciwko dworca była (czynna!) informacja turystyczna. Pani wyposażyła mnie w rozkłady jazdy oraz mapkę miasta. Ku mojej wielkiej radości był autobus bezpośrednio do Alberobello, którego ja nie znalazłem w necie. Miałem 2 godziny czasu, w sam raz żeby zjeść owoce na plaży i pokręcić się ciasnymi uliczkami Monopoli. Stara część miasta zbudowana jest z białego wapienia i marmuru. W labiryncie ciasnych uliczek łatwo się zgubić, ale takie właśnie wędrówki pasują mi najbardziej. Resztę dnia planowałem spędzić w Alberobello. Znalazłem przystanek – jest po wschodniej stronie Piazza San Antonio, a kurs do Alberobello obsługuje Cotrap. Niestety rozkładu na przystanku nie ma.


Monopoli


Monopoli


Monopoli


Monopoli


Monopoli


Monopoli


Monopoli


Do Alberobello dojechałem późnym popołudniem, kiedy słońce nisko wisiało nad horyzontem. Utrudniało to robienie zdjęć, ale z drugiej strony turystów było niewielu. Pospacerowałem przyglądając się charakterystycznym „trulli”. Miasteczko bardzo charakterystyczne i niepowtarzalne, ale inne miejsca zrobiły w Apulii na mnie większe wrażenie. Może winna jest temu pora dnia, a może zmęczenie – od ponad doby byłem na nogach.


Alberobello


Alberobello


Alberobello


Alberobello


Alberobello

Ostatni odcinek, który miałem pokonać, to dostać się do Bari – hostelu Olive Tree, gdzie miałem zarezerwowany nocleg do końca pobytu. Dojechałem wygodnie, chociaż dosyć długo jak na tak krótką trasę, dzięki pociągowi FSE. Hostel oddalony jest od stacji w odległości krótkiego spaceru. Na miejscu przywitała mnie Ornella i wszystko dokładnie objaśniła – jak funkcjonuje hostel, gdzie pójść coś zjeść, a gdzie wypić i co koniecznie zobaczyć. Po szybkim prysznicu wyruszyłem „na miasto”, żeby zaspokoić głód (od rana byłem tylko na owocach). Była 19, a Ornella przestrzegała mnie, że jest za wcześnie na kolację i restauracje będą zamknięte. Na szybko poleciła mi focaccierę. Znalazłem lokal chyba bardziej po węchu niż wg mapki. Odstałem swoje w ogonku, ale za to dostałem pyszną, gorącą focaccię wielkości dużej pizzy z pomidorami i oliwkami (za 1 €). Miała to być przystawka, ale po zjedzeniu całej stwierdziłem, że więcej nie dam rady nic wcisnąć. Okrężną drogą wróciłem do hostelu. Bari tętniło życiem, w każdym zaułku było mnóstwo bawiących się osób w każdym wieku. Ja miałem dość atrakcji na dzień dzisiejszy. Hostel Olive Tree zorganizowany jest w bardzo dużym mieszkaniu, w starej kamienicy. W pokojach znajdują się łóżka piętrowe, lampki nocne i metalowe szafki na rzeczy osobiste, zamykane na kłódkę. Są 3 łazienki i mała kuchnia, gdzie rano można było zjeść śniadanie. Gospodarze zapewniali pieczywo, dżem, nutellę, mleko, płatki, kawę… Hostel był wypełniony do ostatniego miejsca. Mieszkałem z grupą młodzieży z Rumuni, a najbliższym sąsiadem z pierwszego piętra okazał się Japończyk, mieszkający we Francji – Taro. Wyczerpany spałem do rana nie zważywszy na głośne pochrapywanie sublokatorów.


Bari


Bari

Dzień 3 – niedziela

Przy śniadaniu podzieliliśmy się wszyscy swoimi planami i wrażeniami. Okazało się, że większość osób wybiera się do Matery. Ja też miałem taki plan, ale pojawiły się komplikacje. Na 3 dni przed wyjazdem, wg internetowego rozkładu do Matery można dotrzeć było pociągiem (Ferrovie Apullo Lucane). Ornella wątpiła, czy rzeczywiście pociągi kursują w niedzielę. Wątpliwość potwierdził internetowy rozkład – pociągi zniknęły z rozkładu (a 5 razy sprawdzałem, mając na uwadze, że to jest niedziela). Z pomocą przyszedł mi David (właściciel hostelu), objaśnił, że za dworcem jest podstawiany autobus o 10:00 rano, a bilet kupię w barze naprzeciwko przystanku. Stwierdziłem, że spróbuję, najwyżej zmienię plany i będę improwizował. Znalazłem przystanek, a właściwie kilka, każdy bez jakiejkolwiek tabliczki i rozkładu jazdy. Znalazłem też bar i to nie jeden. Odsyłano mnie z jednego do kolejnego, to na róg, to za światła… W trzecim spotkałem starszą panią z wielkimi dwoma walizkami, która bardzo się ucieszyła, że też jadę do Matery. Chyba liczyła, że ja coś wiem. Tak więc razem ruszyliśmy w poszukiwaniu baru, gdzie można kupić bilety. Nawet znaleźliśmy, ale barman odesłał nas do autobusu. Poszliśmy na przystanek, a starszej pani coś nie dawało spokoju. Zostawiła mnie ze swoimi walizkami i poszła zasięgnąć języka. Na szczęście wróciła i powiedziała że mamy tutaj czekać. Była strasznie gadatliwa i niewiele jej przeszkadzało, że jej prawie w ogóle nie rozumiem. Spędziliśmy wspólne pół godziny na krawężniku, tłum gęstniał, już się nie mieścił na chodniku, a autobusu w dalszym ciągu nie było. Jak straciłem nadzieję, że się wszyscy zmieszczą, autobus podjechał, a kierowca nie robił problemów i wpuścił wszystkich – tych z biletami jak i bez. Na pytanie o bilety powtarzał – piu tardi, piu tardi (później). Ledwo się wcisnąłem do środka, jak zobaczyłem, że ktoś wyraźnie do mnie macha i zaprasza na wolne miejsce. Był to Taro. Autobus zatrzymał się kilka przystanków dalej i kierowca zaprosił wszystkich do kiosku po zakup biletów. Sprawdził dokładnie czy nikt nie został i ruszyliśmy dalej. Dwugodzinna podróż minęła nam na miłej pogawędce o wszystkim.
Matera to miejsce, które zrobiło na mnie największe wrażenie, z tego co udało mi się zobaczyć w Apulii, a może w całych Włoszech. Miasto, które praktycznie od wieków się nie zmieniło (nie licząc drutów i anten). Najpierw było drążone na wzgórzu w miękkiej skale wapiennej, później rosło w górę. Dodatkowym atutem, jest niesamowite położenie nad głębokim kanionem. Cieszę się, że trafiłem tutaj właśnie o takiej porze roku (przyjemne 22 stopnie, słońce i myślę że mimo wszystko sporo mniej turystów). Nie wyobrażam sobie zwiedzania tego miejsca w szczycie sezonu, przy czterdziestostopniowym upale i tabunach turystów przewalających się ciasnymi uliczkami. Wąskim i stromym labiryntem dotarłem do skraju miejscowości, wiszącej nad urwiskiem. Niejednokrotnie pisałem o swoim zamiłowaniu do górskich wędrówek, więc gdy zobaczyłem kanion i przeciwległe wzgórza, długo się nie zastanawiałem i ruszyłem w dół wąską ścieżką. Momentami można się było czuć jak na słynnym GR-20 na Korsyce. Całość wrażeń psuł tylko smród, który docierał z rzeki w dole. No cóż widocznie przywiązanie do tradycji w tym miejscu jest tak silne, że postanowiono nie inwestować w oczyszczalnię ścieków. Po zachodzie słońca wsiadłem w autobus i wróciłem do Bari.


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera


Matera

Po krótkim odpoczynku i pogawędce z Ornellą postanowiłem przetestować restauracje, które tak serdecznie polecała. Pech chciał, że obie były zamknięte w niedzielny wieczór. Znalazłem inną i to był dobry wybór – Bari-Napoli Restaurant Pizza. Ceny w restauracjach na południu są dużo niższe niż na północy Włoch. Antipasti to koszt 6-8 €, primo piatti (najczęściej różnego rodzaju makarony) to również przedział 6-9 €, a najdroższe danie secondo piatti to wydatek rzędu 12 €, chociaż można już coś zjeść za 8 €. Za pizzę należy się liczyć z wydatkiem od 5 €.

Dzień 4 – poniedziałek

Wylot miałem o 14:20 więc jeszcze trochę czasu do zagospodarowania, a jednocześnie nie zobaczę wszystkiego, co warto i co bym bardzo chciał. Zdecydowałem się pojechać do Polignano a Mare. Dobre i częste połączenia kolejowe ułatwiały sprawę. Żeby mieć więcej czasu wymknąłem się z hostelu przed śniadaniem i o 7:30 siedziałem w pociągu do Polignano. O tej porze miasteczko dopiero budziło się do życia. Tradycyjnymi już ciasnymi i białymi uliczkami dotarłem nad morze i przekonałem się na jak wysokim klifie zbudowano Polignano. Urwiste skały i przyklejone do nich białe domy tworzą łącznie niesamowitą scenerię. Najbardziej rozpoznawalną częścią Polignano jest głęboka zatoczka z kamienistą plażą, otoczona wysokimi klifami i przycupniętymi na nich domkami. Po zwiedzeniu miasteczka właśnie tam zamierzałem odpocząć, spędzić czas do odjazdu pociągu i zjeść śniadanie. Po północnej części mostu nad zatoką jest mały sklepik, gdzie właściciel na miejscu przygotowuje świeżutkie, pyszne bułki, z tego co się wybierze z szerokiego asortymentu wędlin i serów. Ja się zdecydowałem na prosciutto i ser typu parmezan, a na dodatek czarne oliwki. W takiej scenerii śniadanie smakowało wyjątkowo.


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Śniadanie w Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Polignano a Mare


Listopad w Polignano a Mare

Wróciłem do Bari, przesiadłem się w kolejkę na lotnisko. Jest to bardzo wygodne połączenie. Dworzec znajduje się przy lotnisku, do którego dociera się dosyć długimi korytarzami podziemnymi. Lotnisko w Bari to zupełnie inna klasa niż Brindisi. Wsiadłem do autobusu dowożącego pasażerów do samolotu, gdy moją uwagę zwróciła uśmiechnięta twarz, machającego do mnie Taro. Zaskoczenie było duże, ale zaniemówiliśmy dopiero jak się okazało, że mamy miejsca w samolocie obok siebie. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale do końca nie wiedzieliśmy co o tym wszystkim myśleć.


Alpy w rejonie Monta Rossa

W Beauvais miałem kilka godzin, więc zanim siedzieć w tym baraku, przepraszam terminalu międzynarodowego lotniska podjechałem autobusem (linia 12) do miasta. Pierwsze kroki skierowałem do katedry św. Piotra. Niestety katedra była niepodświetlona, ale pomimo tego robi ogromne wrażenie. Pozostał mi krótki spacer uliczkami Beauvais i wróciłem na lotnisko. Ostatni odcinek lotu odbył się bez historii, zaskoczeniem było tylko to, że we Wrocławiu wysiadaliśmy przez rękaw.
Wróciłem z niedosytem, nie udało mi się zobaczyć Lecce, Ostuni, Trani, Castel del Monte, Bari w świetle dziennym i pewnie jeszcze wielu innych miejsc. W rozmowie z Ornellą zapowiedziałem, że startuje połączenie z Warszawy i żeby spodziewała się większej ilości gości z Polski. Ja mam nadzieję, że ja Was zachęciłem w jakimś stopniu do odwiedzenia włoskiego „obcasa”.

Garść informacji praktycznych:

Komunikacja:

Lotnisko Brindisi – Brindisi Centrale – autobusy STP Brindisi (1,50 €)
Brindisi – Monopoli – Trenitalia (5,60 €)
Monopoli – Alberobello – autobusy Cotrap (2,80 €) odjazdy: 5:30, 11:00, 14:10, 17:00 (czas jazdy ok 40 minut)
Alberobello – Bari Centrale – Treni FSE (5 €)
Bari – Matera – autobusy (w niedzielę) Ferovie Appulo Lucane, na tyłach dworca kolejowego, bilety w barze. W tygodniu kursują pociągi (4,90 €) Bari – Matera 10:00, powroty 16:15, 18:40, 21:00
Nocleg:
Hostel Olive Tree, via Scipione Crisanzio 90 – 2 noce 34,18 € w pokoju 8-os, ze śniadaniem. Cena bezpośrednio na stronie hostelu (promocja) była niższa niż na booking

Jedzenie w Bari:

Lokale polecane przez Ornellę (nie zdążyłem sprawdzić) jako tanie i dobre:
Pizza – Restaurant Rustico przy via Sella
Pescaria – via de Rossi – restauracja I sklep rybny
Focaccia Santa Rita, blisko katedry – polecam
Bari – Napoli Restaurant – Pizza przy via Piccinni – polecam

Na koniec chciałbym podziękować: @Maciek78, @Roku, @kendi za pomoc na forum w zaplanowaniu mojego wyjazdu i rady, które okazały się bardzo cenne.


Dodaj Komentarz

Komentarze (9)

jekyll 11 listopada 2015 11:33 Odpowiedz
Zachęciłeś :) Fajnie się czytało i oglądało :)
grzegorz-firlit 11 listopada 2015 11:39 Odpowiedz
jekyllZachęciłeś :) Fajnie się czytało i oglądało :)
Dzięki :)
ewaolivka 27 listopada 2015 20:40 Odpowiedz
Zdjęcia prześliczne! I podziwiam kondycję ;-)
grzegorz-firlit 27 listopada 2015 21:54 Odpowiedz
ewaolivkaZdjęcia prześliczne! I podziwiam kondycję ;-)
Dziękuję :)
occasvs 25 lutego 2016 07:53 Odpowiedz
Widzę, że miałeś udany pierwszy wyjazd do Apulii :) Gdyby Ci się spodobało, pamiętaj, że jest dużo ciekawych miejsc w regionie, ale niestety (albo na szczęście) mało o tym cudzoziemcy wiedzą. PS Mówi się "primi piatti", "secondi piatti", a można posmakować focaccię w każdej piekarni (panificcio). Każdy w Bari ma swoje ulubione piekarnie :D Spróbowałeś coś jeszcze w Bari? Prawopodobnie antipasti?
friend 10 września 2016 12:11 Odpowiedz
Grzegorzu, Lecimy Wizz,bez tylu przesiadek,ale Ty dałeś czadu z tą trasą.Czy warto schodzić w kanion (w dół wąską ścieżką) i przejść przeciwległe wzgórza?Nie jesteśmy zbytnio zaprawieni,ale jak jest tam wiele do zobaczenia?Jak wrócić,którędy?
grzegorz-firlit 12 września 2016 11:16 Odpowiedz
friendGrzegorzu, Lecimy Wizz,bez tylu przesiadek,ale Ty dałeś czadu z tą trasą.Czy warto schodzić w kanion (w dół wąską ścieżką) i przejść przeciwległe wzgórza?Nie jesteśmy zbytnio zaprawieni,ale jak jest tam wiele do zobaczenia?Jak wrócić,którędy?
He, he... wtedy jeszcze nie było bezpośrednich lotów z Polski do Bari. A na Twoje pytanie trudno mi odpowiedzieć. Widziałeś zdjęcia, więc możesz się spodziewać czego oczekiwać. Pewnie dla wielu to jest tylko wąwóz, gdzie nic nie ma, a dla mnie był to piękny wąwóz. No cóż, ale ja ponad wszystkie wyjazdy przedkładam wyprawy w góry. Kolejna relacja już w przygotowaniu... Wspaniałej przygody w Apulii życzę :)
johnny-bravo 23 maja 2017 17:45 Odpowiedz
Fajnie. Pomocny wpis, wybieram się niedługo i sprawdzę! :) Pozdrawiam!
grzegorz-firlit 23 maja 2017 22:01 Odpowiedz
Dzięki :) Udanej wyprawy!