Siadamy na płycie lotniska 10 minut przed czasem. Co za ruch. Większy niż na parkingu pod lidlem w świąteczny czas. Czekam na mojego Unitedka...
Na płycie korek, opóźnienie niemal 40 minut. W miedzyczasie wyłania się LOT. Lot 8,5h dwa serwisy z ... napojami i to tyle. Podchodzimy do lądowania, z góry widać Diamond Peak.
Ok 15.30 dotykamy płyty lotniska w Honolulu. Słońce świeci, sielanka. Oznakowania do autobusów to jakaś porażka. Ludzie też nic nie wiedzą. W końcu po 20 minutach odnajduje przystanek. Jest on na levelu 1 na wprost od wejścia do international. Do Waikiki jeździ 19 lub 20. Wsiadam, koszt biletu 2.5$. po godzinie melduję się w hostelu (Waikiki Beachside Hostel). Genialne położenie ok 2min od plaży. Rzucam plecak i idę nad wodę. W końcu ciepło, ciepełko, słońce i palmy. Tu jest taak kolorowo, tak radośnie. Ludzie ubrani w hawajskie motywy, kwiaty w kobiecych włosach, nawet autobusy mają kolorowe tęcze.
Na zegarku jest 16.40, wpada mi do głowy szatański plan, wdrapania się na Diamond Peak. Google pokazuje 1.15h, idę. Idę szybko. Czuję jak stopy mnie bolą, ale chce tam wejść.
Niemal dobiegam do wejścia, a tam...okazuje się że ostatnie wejście jest o 16.30, a raczej było. Godzina w plecy, zawiedziony, rozczarowany schodzę na dół. Wrócę tu jutro, nie dam za wygraną. Trafiam na zachód słońca, który przeobraża to miasto w jakiś bajkowy sen.
Na ulicach rozbłyskują światełka na drzewach, pochodnie wzdłuż uliczek. Jest niesamowicie klimatycznie.
Na nadmorskim deptaku, mnóstwo fontann, rzeźb, kolorowych kwiatków i oczywiście surferów.
To miejsce strasznie zaskarbia moje serducho i budzi wiele emocji. Niczym pierwsza młodzieńcza miłość. Taki wewnętrzny uśmiech. To miasto ma duszę, choć nieco przypruszoną czarną strefą, czyli licznymi bezdomnymi. Sprawdzam pogodę na jutro i czar pryska. Cały dzień ma padać. Jestem przerażony, ale muszę przecież wejść na górę Diamond Peak. Padać ma od 9/10, wejście na górę, krater, otwierają o 6. Trzeba będzie wcześnie wstać. Musi się udać!
wyścig z czasem i pogodą
Wstaję około 6, oczy na zapałki, ale plan minimum to Diamond Peak. Wychodzę jak jest jeszcze szaro, słońce powoli wstaje. Idę, pędzę co sił, żeby zdążyć wejść i coś zobaczyć. Z lewej strony nadciągają ciemne chmury, z drugiej wschód słońca.
Co wygra, chmury, słońce czy ja? Przyspieszam kroku, dochodzę do bramki. Kupuję za dolara bilet. W głowie pełno myśli, a na szlaku już niektórzy schodzą z góry. Może lepiej obronili się przed pogodą? Idę szybciej, jest stromiej. Przede mną całe rodziny...
Na końcu jeszcze schody, więcej schodów, kto wygra, chmury czy ja? Wbiegam co sił na górę, w końcu jest, jest krater o którym marzyłem od roku żeby wejść. Stoję tam z pół godziny, nie mam sił. A to dopiero początek hardkoru na dziś. Robię sporo zdjęć, odpoczywam.
Powoli schodzę na dół, już nie muszę pędzić, bo i tak za godzine będzie padać.
Jestem na dole, jakby się przejaśniło. Patrzę na listę, następne mam Koko Peak, czyli "stairs do heaven". Wsiadam w autobus 23, który jedzie inaczej niż na google. Kawałek muszę podejść do podnóża torów kolejowych. Wygląda to dość przerażająco, jest ich tyyyle. Wejdę, muszę wejść.
W miedzyczasie przeklinam dziewczynie pogodę, chmur jakby więcej. Jeszcze raz patrzę na schody, na buty, idę. Początkowo przystanek co 150 przęseł, boże jak to męczy. Później co 100, co 50. Organizm sam już nie wie gdzie jest, z każdym przęsłem, co raz więcej ludzi siebie wspiera, pytają się czy ktoś da radę, czy wszystko ok. Patrzę za siebie...
Ostatnie metry są tak strome, że tory służą za poręcze. Jak to męczy! Przystanek co 20 schodków.
Na samym szczycie mam w głowie 1200 przęseł. Masakra. Jeszcze małe podejście na paltformę i widzę to...
Warto było, tak bardzo warto było. Wysiłek ustaje, znika w niepamięć. Rozpogadza się i wychodzi słońce, nawet błękit nieba. W oddali widzę zatokę do której pójdę w nagrodę. To Hanauma Bay. Czeka mnie jeszcze długi powrót przez schody, po drodze mijam dziesiątki ludzi, którzy pytają czy ciężko, jak daleko, zawsze odpowiadam że warto, że muszą tam wejść.
Schodzę na dół idąc nad zatokę. Jest bajkowa, piękna i ... można tam zejść.
Koszt to 7,5$. Po wejściu mamy 15 minutowy film, ukazujący obecne w zatoce rafy, zakazy, nakazy itd. Co roku odwiedza to miejsca ponad milion ludzi. Schodzę na dół, chcę się rzucić do wody. Chowam w płatnej przechowalni wszystkie cenne rzeczy i wbiegam w wodę.
Błogo, patrzę jeszcze na Koko Peak i niedowierzam że to zrobiłem.
Dwa wzgórza w jeden dzień. Nienormalność. Po relaksie wracam do Waikiki, skąd jadę do Aloha Tower. To był błąd, bo nie ma tu nic ciekawego, a sama wieża mnie nie urzeka.
Po drodze spotykam hawajskich tancerzy...zapraszających na pokład statku;)
Zaczyna padać, więc łapię autobus 13 na Waikiki i dojeżdżam do hostelu. Deszcz ustaje, siadam na plaży, koniec dnia. Co to był za dzień, co to jest za miejsce. Budzi we mnie mnóstwo emocji, tych pozytywnych, aż nie chce stąd jechać. Dziś już nie patrzę na jutrzejszą pogodę, chce spokojnie zasnąć.Dziś miało lać od 10, a zaczęło koło 16/17. Hawaje i deszcz, tego bym się nie spodziewał. Ma lać przez najbliższe 2 tygodnie. Jutro lecę do Melbourne, mam nadzieję że pogoda będzie lepsza.
Wysłane z android@lukste9 jak cos potrzebujesz to pisz.
Wysłane z androidmuseum day Wstaję rano i schodzę na śniadanie, gdzie radość ludzi dookoła mnie zaskakuje. Przecież jest tak ciemno, ponuro jak w listopadowy poniedziałek. Pracownik hostelu oznajmia wszystkim, że dziś jest tzw. Museum day, bo na inne zwiedzanie to szkoda czasu. Chyba że ktoś się nie zgadza to niech skacze do oceanu. W planach miałem pojechać do ogrodów Ho'omaluhia i świątyni Byodo-in Temple. Jednak oba miejsca są w górach, nad którymi wiszą złowieszcze czarne chmury. Wybieram zatokę Pearl Harbour, historyczne miejsce do którego da się dojechać autobusem 42 w ponad godzinę (blisko 17km). Ruszam, autobus co chwila się zatrzymuje (tu ciekawostka, przystanki są na żądanie, a postój na nich oznajmia się ciągnąc linkę! 21...wiek).
Docieram na przystanek Arizona i udaję się nad zatokę. W oddali widać muzeum Arizona (ten biały budynek) oraz statki które można zwiedzać.
Nie rajcuje mnie to szczególnie (jestem z nad morza) więc odwiedzam dwie hale z projekcjami filmowymi i modelami statków.
Cała zatoka hmmm jak zatoka, więc nie ma co się rozczulać. Na nabrzeżach liczne zbiory torped. Tu ciekawostka, jedna z nich to tzw załogowa dla kamikadze. Co Ci ludzie mieli w głowach...
Dla potomnych: wstęp do całego kompleksu muzeów (Arizona+statki to 65$). Ja odpuszczam.
Czas wracać, jadę tym samym autobusem i wysiadam w rejonie pałacu Lolani.
W ponurych barwach dnia nie jest on porywczy na zdjęciach, jednak na żywo jest naprawdę ciekawy. Niedaleko znajduje się kościół Sw. Andrzeja
oraz jeden, którego nazwa wyleciała mi z głowy.
Hyc, kościoły mamy za sobą, zmierzam w kierunku Waikiki. Droga jakaś taka długa, z lewej strony nadciągają chmury, coś zaczyna kropić. Ale ale, chce jeszcze zobaczyć jedną plażę. Odbijam w prawo, uciekając magicznym sposobem od deszczu. Spacer nad zatoka? Zawsze! Nawet w taką pogodę.
W oddali widzę sesje zdjęciowe par młodych (kto by nie chciał się tu żegnić?) i dreptam stopami dalej. Czas kupić kilka suwenirów i gdy wychodzę przeznaczenie mnie dopada. Leje przeokrutnie, tak że cudem dobiegam do domu. Chowam się i czekam aż przejdzie. Deszcz ustaje, biegnę szybko pożegnać się z oceanem. Szybkie spojrzenie, małe pożegnalne zdjęcie. Siadam w swoim ulubionym miejscu, ale sielanka nie trwa zbyt długo. Znów zaczyna kropić. Nocny spacer musi niestety obejść się smakiem, bo leje jakby ktoś odkręcił kran. To lulu.
Lot nr 100 i zmiana czasu Wstaję punkt 4.30, ogarniam ostatnie rzeczy i idę na 19stkę, autobus na lotnisko (podobnie jak 20). Odprawa trwa 2 minuty, spacer przez kilka korytarzy, bezkolejkowe security i idę pod swoją bramkę 29. Żeby tam dojść, przechodzi się przez kilka korytarzy które...nie mają ścian bocznych, więc ten zacinający z rana deszcz leci prosto na nas. Ameryka!
seba napisał:.. kupuję ....pierwszy bilet Manila-Dubaj ze słynnej promocji Cebu... Dobry start..No pewnie ze dobre otwarcie, od razu long haul, a nie jakieś WAW-LCA..
:)Prenumeruje !I czekam na cd.
seba napisał:nakarmienia podróżniczego raka,Jeszcze pół roku i też mu dam zjeść do syta
:lol: Pisz Seba, pisz bo coś mi ostatnio motywacja organizacyjna siada.
To ja mine sie z autorem relacji gdzies w powietrzu, on bedzie lecial do HNL, ja do LIH
:-) A Ty @przemos74 to odpoczywaj na tym Mauritiusie, a nie forum czytasz
;-)
seba napisał:Wstaję rano i odwiedzam katedrę st Jamesa obok. Co mnie szokuje to flaga środowisk homoseksualnych w środku. W Polsce jest to nie do pomyślenia.Mało kto wie, ale w Biblii tęcza jest symbolem przymierza pomiędzy Bogiem i człowiekiem, jest obietnicą złożoną przez Boga Jahwe Noemu, że Ziemi nie nawiedzi już więcej wielka powódź (Stary Testament, Rdz 9,13).
Niestety pada od poniedzialku. Na Kauai padalo troche rano i pada od jakiejs 16.00 do teraz czyli wtorku wieczorem.Dobrze, ze udalo Ci sie troche zwiedzic w poniedzialek. Ja tez fartownie zaliczylam szlak zanim pogoda popsula sie.
Dziś miało lać od 10, a zaczęło koło 16/17. Hawaje i deszcz, tego bym się nie spodziewał. Ma lać przez najbliższe 2 tygodnie. Jutro lecę do Melbourne, mam nadzieję że pogoda będzie lepsza.Wysłane z android
Ja laduje w poniedzialek w Honolulu I oby @seba te 2 tyg deszczu sie nie sprawdzily
:D super relacja kolejne cenne info do mojego RTW. Pozdro I udanej pogody na antypodach
:D
12 Apostołów zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie miałem w Melbourne pełnego dnia, żeby wybrać się na wycieczkę. Czekam na więcej
:) Miłego pobytu w Sydney!
Maciek.ja placilem 98 AUD, w cenie przejazdy, obiad i wstepy do parkow Jak wspolnie liczylismy na forum, ciezko zejsc nizej, nawet robiac to samemu wypozyczonym autem.Wysłane z android
@sebaA widziałeś na Malcapuya gościa w mojej czapce?W tym Białym Domu (pierwsze zdjęcie pod broszką) mieszkałem 2 dni
;)A na tym boisku do kosza, o który piszesz też zaliczyłem nocleg
:D
Oj @seba jak miło pooglądać takie ciepłe zdjęcia w taki wietrzny polski dzień jak dzisiaj
;) ps. Moim zdaniem Manila to także najbardziej rozczarowujące miasto w jakim do tej pory byłam.
Ech, Manila, przedziwny gigant. Spędziłem 3 dni (świadomie
:lol: ) i mnie mocno wymęczyła, ale wróciłbym jeszcze do niej (przy okazji) za to pianie kogutów o poranku, chaos, smród spalin i dźwięk jeepneyów.Swoją drogą, to już wolę Manilę niż np. Angeles, które tez jest podłe, ale mniej "klimatyczne" niż Manila.
Siadamy na płycie lotniska 10 minut przed czasem. Co za ruch. Większy niż na parkingu pod lidlem w świąteczny czas. Czekam na mojego Unitedka...
Na płycie korek, opóźnienie niemal 40 minut. W miedzyczasie wyłania się LOT. Lot 8,5h dwa serwisy z ... napojami i to tyle. Podchodzimy do lądowania, z góry widać Diamond Peak.
Ok 15.30 dotykamy płyty lotniska w Honolulu. Słońce świeci, sielanka. Oznakowania do autobusów to jakaś porażka. Ludzie też nic nie wiedzą. W końcu po 20 minutach odnajduje przystanek. Jest on na levelu 1 na wprost od wejścia do international. Do Waikiki jeździ 19 lub 20. Wsiadam, koszt biletu 2.5$. po godzinie melduję się w hostelu (Waikiki Beachside Hostel). Genialne położenie ok 2min od plaży. Rzucam plecak i idę nad wodę. W końcu ciepło, ciepełko, słońce i palmy. Tu jest taak kolorowo, tak radośnie. Ludzie ubrani w hawajskie motywy, kwiaty w kobiecych włosach, nawet autobusy mają kolorowe tęcze.
Na zegarku jest 16.40, wpada mi do głowy szatański plan, wdrapania się na Diamond Peak. Google pokazuje 1.15h, idę. Idę szybko. Czuję jak stopy mnie bolą, ale chce tam wejść.
Niemal dobiegam do wejścia, a tam...okazuje się że ostatnie wejście jest o 16.30, a raczej było. Godzina w plecy, zawiedziony, rozczarowany schodzę na dół. Wrócę tu jutro, nie dam za wygraną. Trafiam na zachód słońca, który przeobraża to miasto w jakiś bajkowy sen.
Na ulicach rozbłyskują światełka na drzewach, pochodnie wzdłuż uliczek. Jest niesamowicie klimatycznie.
Na nadmorskim deptaku, mnóstwo fontann, rzeźb, kolorowych kwiatków i oczywiście surferów.
To miejsce strasznie zaskarbia moje serducho i budzi wiele emocji. Niczym pierwsza młodzieńcza miłość. Taki wewnętrzny uśmiech. To miasto ma duszę, choć nieco przypruszoną czarną strefą, czyli licznymi bezdomnymi. Sprawdzam pogodę na jutro i czar pryska. Cały dzień ma padać. Jestem przerażony, ale muszę przecież wejść na górę Diamond Peak. Padać ma od 9/10, wejście na górę, krater, otwierają o 6. Trzeba będzie wcześnie wstać. Musi się udać!
wyścig z czasem i pogodą
Wstaję około 6, oczy na zapałki, ale plan minimum to Diamond Peak. Wychodzę jak jest jeszcze szaro, słońce powoli wstaje. Idę, pędzę co sił, żeby zdążyć wejść i coś zobaczyć. Z lewej strony nadciągają ciemne chmury, z drugiej wschód słońca.
Co wygra, chmury, słońce czy ja? Przyspieszam kroku, dochodzę do bramki. Kupuję za dolara bilet. W głowie pełno myśli, a na szlaku już niektórzy schodzą z góry. Może lepiej obronili się przed pogodą? Idę szybciej, jest stromiej. Przede mną całe rodziny...
Na końcu jeszcze schody, więcej schodów, kto wygra, chmury czy ja? Wbiegam co sił na górę, w końcu jest, jest krater o którym marzyłem od roku żeby wejść. Stoję tam z pół godziny, nie mam sił. A to dopiero początek hardkoru na dziś. Robię sporo zdjęć, odpoczywam.
Powoli schodzę na dół, już nie muszę pędzić, bo i tak za godzine będzie padać.
Jestem na dole, jakby się przejaśniło. Patrzę na listę, następne mam Koko Peak, czyli "stairs do heaven". Wsiadam w autobus 23, który jedzie inaczej niż na google. Kawałek muszę podejść do podnóża torów kolejowych. Wygląda to dość przerażająco, jest ich tyyyle. Wejdę, muszę wejść.
W miedzyczasie przeklinam dziewczynie pogodę, chmur jakby więcej. Jeszcze raz patrzę na schody, na buty, idę. Początkowo przystanek co 150 przęseł, boże jak to męczy. Później co 100, co 50. Organizm sam już nie wie gdzie jest, z każdym przęsłem, co raz więcej ludzi siebie wspiera, pytają się czy ktoś da radę, czy wszystko ok. Patrzę za siebie...
Ostatnie metry są tak strome, że tory służą za poręcze. Jak to męczy! Przystanek co 20 schodków.
Na samym szczycie mam w głowie 1200 przęseł. Masakra. Jeszcze małe podejście na paltformę i widzę to...
Warto było, tak bardzo warto było. Wysiłek ustaje, znika w niepamięć. Rozpogadza się i wychodzi słońce, nawet błękit nieba. W oddali widzę zatokę do której pójdę w nagrodę. To Hanauma Bay. Czeka mnie jeszcze długi powrót przez schody, po drodze mijam dziesiątki ludzi, którzy pytają czy ciężko, jak daleko, zawsze odpowiadam że warto, że muszą tam wejść.
Schodzę na dół idąc nad zatokę. Jest bajkowa, piękna i ... można tam zejść.
Koszt to 7,5$. Po wejściu mamy 15 minutowy film, ukazujący obecne w zatoce rafy, zakazy, nakazy itd. Co roku odwiedza to miejsca ponad milion ludzi. Schodzę na dół, chcę się rzucić do wody. Chowam w płatnej przechowalni wszystkie cenne rzeczy i wbiegam w wodę.
Błogo, patrzę jeszcze na Koko Peak i niedowierzam że to zrobiłem.
Dwa wzgórza w jeden dzień. Nienormalność. Po relaksie wracam do Waikiki, skąd jadę do Aloha Tower. To był błąd, bo nie ma tu nic ciekawego, a sama wieża mnie nie urzeka.
Po drodze spotykam hawajskich tancerzy...zapraszających na pokład statku;)
Zaczyna padać, więc łapię autobus 13 na Waikiki i dojeżdżam do hostelu. Deszcz ustaje, siadam na plaży, koniec dnia. Co to był za dzień, co to jest za miejsce. Budzi we mnie mnóstwo emocji, tych pozytywnych, aż nie chce stąd jechać. Dziś już nie patrzę na jutrzejszą pogodę, chce spokojnie zasnąć.Dziś miało lać od 10, a zaczęło koło 16/17. Hawaje i deszcz, tego bym się nie spodziewał. Ma lać przez najbliższe 2 tygodnie. Jutro lecę do Melbourne, mam nadzieję że pogoda będzie lepsza.
Wysłane z android@lukste9 jak cos potrzebujesz to pisz.
Wysłane z androidmuseum day
Wstaję rano i schodzę na śniadanie, gdzie radość ludzi dookoła mnie zaskakuje. Przecież jest tak ciemno, ponuro jak w listopadowy poniedziałek. Pracownik hostelu oznajmia wszystkim, że dziś jest tzw. Museum day, bo na inne zwiedzanie to szkoda czasu. Chyba że ktoś się nie zgadza to niech skacze do oceanu. W planach miałem pojechać do ogrodów Ho'omaluhia i świątyni Byodo-in Temple. Jednak oba miejsca są w górach, nad którymi wiszą złowieszcze czarne chmury. Wybieram zatokę Pearl Harbour, historyczne miejsce do którego da się dojechać autobusem 42 w ponad godzinę (blisko 17km). Ruszam, autobus co chwila się zatrzymuje (tu ciekawostka, przystanki są na żądanie, a postój na nich oznajmia się ciągnąc linkę! 21...wiek).
Docieram na przystanek Arizona i udaję się nad zatokę. W oddali widać muzeum Arizona (ten biały budynek) oraz statki które można zwiedzać.
Nie rajcuje mnie to szczególnie (jestem z nad morza) więc odwiedzam dwie hale z projekcjami filmowymi i modelami statków.
Cała zatoka hmmm jak zatoka, więc nie ma co się rozczulać. Na nabrzeżach liczne zbiory torped. Tu ciekawostka, jedna z nich to tzw załogowa dla kamikadze. Co Ci ludzie mieli w głowach...
Dla potomnych: wstęp do całego kompleksu muzeów (Arizona+statki to 65$). Ja odpuszczam.
Czas wracać, jadę tym samym autobusem i wysiadam w rejonie pałacu Lolani.
W ponurych barwach dnia nie jest on porywczy na zdjęciach, jednak na żywo jest naprawdę ciekawy. Niedaleko znajduje się kościół Sw. Andrzeja
oraz jeden, którego nazwa wyleciała mi z głowy.
Hyc, kościoły mamy za sobą, zmierzam w kierunku Waikiki. Droga jakaś taka długa, z lewej strony nadciągają chmury, coś zaczyna kropić. Ale ale, chce jeszcze zobaczyć jedną plażę. Odbijam w prawo, uciekając magicznym sposobem od deszczu. Spacer nad zatoka? Zawsze! Nawet w taką pogodę.
W oddali widzę sesje zdjęciowe par młodych (kto by nie chciał się tu żegnić?) i dreptam stopami dalej. Czas kupić kilka suwenirów i gdy wychodzę przeznaczenie mnie dopada. Leje przeokrutnie, tak że cudem dobiegam do domu. Chowam się i czekam aż przejdzie. Deszcz ustaje, biegnę szybko pożegnać się z oceanem. Szybkie spojrzenie, małe pożegnalne zdjęcie. Siadam w swoim ulubionym miejscu, ale sielanka nie trwa zbyt długo. Znów zaczyna kropić. Nocny spacer musi niestety obejść się smakiem, bo leje jakby ktoś odkręcił kran. To lulu.
Lot nr 100 i zmiana czasu
Wstaję punkt 4.30, ogarniam ostatnie rzeczy i idę na 19stkę, autobus na lotnisko (podobnie jak 20). Odprawa trwa 2 minuty, spacer przez kilka korytarzy, bezkolejkowe security i idę pod swoją bramkę 29. Żeby tam dojść, przechodzi się przez kilka korytarzy które...nie mają ścian bocznych, więc ten zacinający z rana deszcz leci prosto na nas. Ameryka!