Jak powstało, jak przekształciło się w metropolię i jak przychód z petrodolarów zamieniono na stolicę finansową.
Czas wracać, bo pan z Toyoty będzie czekał. Punkt 15 schodzimy i ruszamy w nieznane. Cel pustynia. Po drodze zgarniamy trójkę Franzuców i dojeżdżamy do skraju pustyni. Tam płacimy za wyjazd i przesiadamy się w drugie auto. Zaczyna się eldorado, przejazd po wydmach, baa sprint przez te pagórki. Szybko, szybciej, nie wiem gdzie mam głowę a gdzie jest aparat. Zdjęć nie da się robić, bo miota nami jak workami z ziemniakami. Chcemy jeszcze, nagle hopa i zjeżdżamy niemal pionowo w dół. Pierwszy raz na pustyni zapamiętam na długo. Dojeżdżamy do miejsca postoju. Tutaj można pojeździć na wielbłądach i spróbować sandboardingu. Gdyby tylko deska miała wiązania…taki joker. Nie da się na tym zjechać, więc robimy kilka pamiątkowych zdjęć pustyni i … nas!
Idziemy do specjalnej wioski, gdzie są warsztaty z henny, stroje do zdjęć i w zasadzie tyle.
Po około godzinie, odbywają się pokazy ognia, tańca i tańca brzucha. Taki troszkę festyn, który mnie nie zachwyca.
Na plus przerwa, podczas której możemy podegustować lokalnej kuchni. Pyszności.
Noc kończymy niebem pełnym samolotów, pod którym wsiadamy do auta i wracamy wymęczeni do hotelu. Żegnamy się z Gdańskiem, wracają jutro a my udajemy się do Abu Dhabi. Najnudniejszego miasta w jakim byłem.
Abu Dhabi Do Abu Dhabi jeździ autobus E100 i E101. Wybieramy ten pierwszy który odjeżdża z przystanku Ibn Batuta. Półtorej godziny przespanej drogi i wysiadamy. Cel pierwszy to Sheikh Zayed. Patrzymy na mapę, jest ok 30 minut drogi od dworca. Idziemy, ukrop, miejscami nie ma chodników ale dzielnie idziemy.
Po pół godzinie coś mi nie pasuje. Patrzę, nie może być to czego szukamy. W głowie mam inny obrazek. Okazuje się że pomyliliśmy meczety. Irytacja na twarzy, spotęgowana słońcem i kolejnym newsem który nas powala. Na przystankach jak i w autobusach nie można kupić biletu. Trzeba mieć kartę. Najbliższe miejsce z kartami…dworzec autobusowy. Nic nie mówimy, wracamy w ciszy na dworzec. Kupujemy kartę i znów wracamy na przystanek skąd odjeżdża autobus pod meczet. Uhh dobrze że chociaż chłodno w klimatyzowanych przystankach i autobusie. Wysiadamy, chodników brak, idziemy na przełaj przed siebie. W oddali widać meczet, ogromny meczet. Resztki sił, ale szczęśliwie docieramy. Warto było, warto było zobaczyć coś tak pięknego.
Wchodzimy do środa, jestem zdumiony tak bardzo. Wszystko to marmur, złoto i przepych pomieszany z elegancją. Nie da się tego opisać słowami. Zmęczenie, irytacja przechodzi w kilka sekund.
A gdyby jeszcze tak wyszło błękitne niebo dla lepszych zdjęć? Wchodzimy do wnętrza, żeby zobaczyć słynne żyrandole z kryształków Swarovskiego. Potęga.
Czas wracać na zewnątrz i obejść całość dookoła. Chyba moje potulne prośby zostały wysłuchane, mamy niebieskie niebo! I zdjęcia będą kolorowsze, takie jak widziałem na blogach i na forum. Yeah!
Zmęczeni opuszczamy miejsce, cel jedziemy na północ, na plażę. Jadąc przez miasto nie dostrzegamy nic ciekawego, ot zwykła metropolia. Budynki, wieżowce, ale wszystko takie nudne, takie przewidywalne. Nawet ta plaża wydaje się nudna.
Może to już zmęczenie? Wsiadamy w autobus i wracamy do Dubaju, mijając pod drodze Yas Marina (centrum rozrywkowe Ferrari oraz tor F1). Idziemy do miejsca z absolutnie genialnym jedzeniem pakistańskim. Czegoś tak dobrego dawno nie jadłem. To kurczak z sosem, przyprawami, podany z chlebkiem. Całość się łamie i je rękami. Obłędnie pyszne jedzenie!
Czy Dubaj też jest taki nudny? 10 rano, 30 stopni za oknem. Ruszamy na Dubaj Marina, nasz pierwszy przystanek. Wsiadamy w zatłoczone metro i tniemy przez miasto. Każda stacja wygląda tak samo, każdy wieżowiec jest podobny do siebie. Wszystko jest takie bez wyrazu, bez charakteru, pozbawione jakichkolwiek emocji. Odwiedziłem wiele metropolii, ale ta jest obłędnie przewidywalna. Dam jej szanse, zobaczymy czy wieczorem potwierdzą się moje słowa. Marina, hmmm jakby ciasna, wiele budynków się jeszcze buduje. Jeden zwraca moją szczególną uwagę.
Ma coś w sobie, coś odmiennego.
Po krótkim spacerze, jedziemy na Palmę, kolejne rozczarowanie. Stajemy na początku i widzimy rzędy identycznych budynków. Kopiuj, wklej, kopiuj, wklej.
Zbaczamy w prawo i lądujemy na strzeżonym osiedlu biało-niebieskich domków. Lokalsi. Na każdym podjeździe Ferrari i Rolls Royce…aha. Obrazek inny, tutaj jest przytulnie, przyjemnie i nie czuć miasta za nami.
Zaraz obok spore połacie plaż, a w oddali jeden z najsłynniejszych budynków. Burd-el-Arab.
Wsiadamy w metro i jedziemy do niego. Aby dojść, trzeba pokrążyć po mało logicznych uliczkach.
Docieramy! Ciekawa konstrukcja, słynna na cały świat.
Siadamy na plaży, po czym po kilku minutach…łapie nas deszcz. Ja chyba go wszędzie przyciągnę. Jak to niektórzy bliscy powiedzieli, powinienem pracować w misjach humanitarnych w Afryce. Przyciągałbym deszcz i ratował wioski przed suszą. Powoli robi się późno, wracamy do naszego hotelu, zahaczając o… a jakże…pakistańskie jedzenie.
Dziś sos podobny do wczorajszego ale z posmakiem limonki i trawy cytrynowej. Pyszności.
Wieczorem mój kompan rezygnuje z wyjścia, a ja…ruszam na pokaz fontann pod Burd-el-Kalifa. Tłumy ludzi biegną przez Dubaj Mall (największą galerię handlową), które dla mnie jest po prostu…dużym sklepem. Wychodzę na zewnątrz i kończy się pokaz. Następny za 20 minut. Plusem jest to że tłumy opuszczają miejsce, a ja mogę stanąć nad samą wodą. Czekam, w tle najwyższy budynek świata.
Mnie nie zachwyca. Dużo większe wrażenie zrobiły na mnie Petronas Tower w Malezji. Były bardziej monumentalne, większe, czułem że widzę coś łał. Tutaj tego nie ma. Fontanny czas start, w tle muzyka…Time to say good bye. Czy mogłem usłyszeć coś lepszego na koniec wyprawy? Aż się zamyśliłem w głowie o całym wyjeździe. To był naprawdę udany wyjazd.
Czas wracać.
Dubaj i powrót Cel na dziś jest tylko jeden, pocztówki i magnesy. Początkowo kupcy chcą horrendalne ceny i wielokrotnie odmawiamy. Targujemy się ale dalej cena jest za wysoka. Na szczęście niedaleko targu ze złotem, znajdujemy uliczkę gdzie kupujemy kilka suwenirów. Wracamy do hotelu po plecaki i jedziemy pod Burd el Kalife. Może w dzień zrobi wrażenie. Znów spacer przez Dubaj Mall, znów tłumy ludzi. Wychodzimy, błękit nieba otula budynek.
No nie, chyba znów mnie nie powali. Początkowo chcieliśmy tam wjechać, ale po co? Ani budynek nas nie urzekł, ani nic ciekawego z góry nie zobaczymy. Wielkie place budowy dookoła? Odpuszczamy i kierujemy się w stronę metra i autobusu na DWC. To lotnisko położone jest pośród…niczego. Idziemy do check-ina, okazuje się że nasze karty Webowe trzeba zamienić na zwykłe…gdybyśmy tylko istnieli w systemie. Zaczyna się gorączkowe szukanie nas na listach, telefony, wołanie innych osób z obsługi, znów telefony, znów czekamy. W tle, kontrolują skutecznie wielkość bagażu. Wiele ludzi dopłaca. My sprawdzamy, jeden jest ok, drugi nieco większy. Na szczęście całe zamieszanie z biletami usypia czujność obsługi i puszczają nas z biletami. Ufff. Ostatni boarding, ostatni lot. Jestem wykończony, ale szczęśliwy. Na lotnisku wita mnie ktoś bliski. Dom, zaraz dom, lampka szampana i moje łóżeczko.
seba napisał:.. kupuję ....pierwszy bilet Manila-Dubaj ze słynnej promocji Cebu... Dobry start..No pewnie ze dobre otwarcie, od razu long haul, a nie jakieś WAW-LCA..
:)Prenumeruje !I czekam na cd.
seba napisał:nakarmienia podróżniczego raka,Jeszcze pół roku i też mu dam zjeść do syta
:lol: Pisz Seba, pisz bo coś mi ostatnio motywacja organizacyjna siada.
To ja mine sie z autorem relacji gdzies w powietrzu, on bedzie lecial do HNL, ja do LIH
:-) A Ty @przemos74 to odpoczywaj na tym Mauritiusie, a nie forum czytasz
;-)
seba napisał:Wstaję rano i odwiedzam katedrę st Jamesa obok. Co mnie szokuje to flaga środowisk homoseksualnych w środku. W Polsce jest to nie do pomyślenia.Mało kto wie, ale w Biblii tęcza jest symbolem przymierza pomiędzy Bogiem i człowiekiem, jest obietnicą złożoną przez Boga Jahwe Noemu, że Ziemi nie nawiedzi już więcej wielka powódź (Stary Testament, Rdz 9,13).
Niestety pada od poniedzialku. Na Kauai padalo troche rano i pada od jakiejs 16.00 do teraz czyli wtorku wieczorem.Dobrze, ze udalo Ci sie troche zwiedzic w poniedzialek. Ja tez fartownie zaliczylam szlak zanim pogoda popsula sie.
Dziś miało lać od 10, a zaczęło koło 16/17. Hawaje i deszcz, tego bym się nie spodziewał. Ma lać przez najbliższe 2 tygodnie. Jutro lecę do Melbourne, mam nadzieję że pogoda będzie lepsza.Wysłane z android
Ja laduje w poniedzialek w Honolulu I oby @seba te 2 tyg deszczu sie nie sprawdzily
:D super relacja kolejne cenne info do mojego RTW. Pozdro I udanej pogody na antypodach
:D
12 Apostołów zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie miałem w Melbourne pełnego dnia, żeby wybrać się na wycieczkę. Czekam na więcej
:) Miłego pobytu w Sydney!
Maciek.ja placilem 98 AUD, w cenie przejazdy, obiad i wstepy do parkow Jak wspolnie liczylismy na forum, ciezko zejsc nizej, nawet robiac to samemu wypozyczonym autem.Wysłane z android
@sebaA widziałeś na Malcapuya gościa w mojej czapce?W tym Białym Domu (pierwsze zdjęcie pod broszką) mieszkałem 2 dni
;)A na tym boisku do kosza, o który piszesz też zaliczyłem nocleg
:D
Oj @seba jak miło pooglądać takie ciepłe zdjęcia w taki wietrzny polski dzień jak dzisiaj
;) ps. Moim zdaniem Manila to także najbardziej rozczarowujące miasto w jakim do tej pory byłam.
Ech, Manila, przedziwny gigant. Spędziłem 3 dni (świadomie
:lol: ) i mnie mocno wymęczyła, ale wróciłbym jeszcze do niej (przy okazji) za to pianie kogutów o poranku, chaos, smród spalin i dźwięk jeepneyów.Swoją drogą, to już wolę Manilę niż np. Angeles, które tez jest podłe, ale mniej "klimatyczne" niż Manila.
Jak powstało, jak przekształciło się w metropolię i jak przychód z petrodolarów zamieniono na stolicę finansową.
Czas wracać, bo pan z Toyoty będzie czekał. Punkt 15 schodzimy i ruszamy w nieznane. Cel pustynia. Po drodze zgarniamy trójkę Franzuców i dojeżdżamy do skraju pustyni. Tam płacimy za wyjazd i przesiadamy się w drugie auto. Zaczyna się eldorado, przejazd po wydmach, baa sprint przez te pagórki. Szybko, szybciej, nie wiem gdzie mam głowę a gdzie jest aparat. Zdjęć nie da się robić, bo miota nami jak workami z ziemniakami. Chcemy jeszcze, nagle hopa i zjeżdżamy niemal pionowo w dół. Pierwszy raz na pustyni zapamiętam na długo. Dojeżdżamy do miejsca postoju. Tutaj można pojeździć na wielbłądach i spróbować sandboardingu. Gdyby tylko deska miała wiązania…taki joker. Nie da się na tym zjechać, więc robimy kilka pamiątkowych zdjęć pustyni i … nas!
Idziemy do specjalnej wioski, gdzie są warsztaty z henny, stroje do zdjęć i w zasadzie tyle.
[img]http://i723.photobucket.com/albums/ww238/sebek0222/IMG_0213_zpsruh6q3ro.jpg[img]
Po około godzinie, odbywają się pokazy ognia, tańca i tańca brzucha. Taki troszkę festyn, który mnie nie zachwyca.
Na plus przerwa, podczas której możemy podegustować lokalnej kuchni. Pyszności.
Noc kończymy niebem pełnym samolotów, pod którym wsiadamy do auta i wracamy wymęczeni do hotelu. Żegnamy się z Gdańskiem, wracają jutro a my udajemy się do Abu Dhabi. Najnudniejszego miasta w jakim byłem.
Abu Dhabi
Do Abu Dhabi jeździ autobus E100 i E101. Wybieramy ten pierwszy który odjeżdża z przystanku Ibn Batuta. Półtorej godziny przespanej drogi i wysiadamy. Cel pierwszy to Sheikh Zayed. Patrzymy na mapę, jest ok 30 minut drogi od dworca. Idziemy, ukrop, miejscami nie ma chodników ale dzielnie idziemy.
Po pół godzinie coś mi nie pasuje. Patrzę, nie może być to czego szukamy. W głowie mam inny obrazek. Okazuje się że pomyliliśmy meczety. Irytacja na twarzy, spotęgowana słońcem i kolejnym newsem który nas powala. Na przystankach jak i w autobusach nie można kupić biletu. Trzeba mieć kartę. Najbliższe miejsce z kartami…dworzec autobusowy. Nic nie mówimy, wracamy w ciszy na dworzec. Kupujemy kartę i znów wracamy na przystanek skąd odjeżdża autobus pod meczet. Uhh dobrze że chociaż chłodno w klimatyzowanych przystankach i autobusie. Wysiadamy, chodników brak, idziemy na przełaj przed siebie. W oddali widać meczet, ogromny meczet. Resztki sił, ale szczęśliwie docieramy. Warto było, warto było zobaczyć coś tak pięknego.
Wchodzimy do środa, jestem zdumiony tak bardzo. Wszystko to marmur, złoto i przepych pomieszany z elegancją. Nie da się tego opisać słowami. Zmęczenie, irytacja przechodzi w kilka sekund.
A gdyby jeszcze tak wyszło błękitne niebo dla lepszych zdjęć? Wchodzimy do wnętrza, żeby zobaczyć słynne żyrandole z kryształków Swarovskiego. Potęga.
Czas wracać na zewnątrz i obejść całość dookoła. Chyba moje potulne prośby zostały wysłuchane, mamy niebieskie niebo! I zdjęcia będą kolorowsze, takie jak widziałem na blogach i na forum. Yeah!
Zmęczeni opuszczamy miejsce, cel jedziemy na północ, na plażę. Jadąc przez miasto nie dostrzegamy nic ciekawego, ot zwykła metropolia. Budynki, wieżowce, ale wszystko takie nudne, takie przewidywalne. Nawet ta plaża wydaje się nudna.
Może to już zmęczenie? Wsiadamy w autobus i wracamy do Dubaju, mijając pod drodze Yas Marina (centrum rozrywkowe Ferrari oraz tor F1). Idziemy do miejsca z absolutnie genialnym jedzeniem pakistańskim. Czegoś tak dobrego dawno nie jadłem. To kurczak z sosem, przyprawami, podany z chlebkiem. Całość się łamie i je rękami. Obłędnie pyszne jedzenie!
Miejsce:
- https://www.google.pl/maps/place/Jawhar ... 65!6m1!1e1
Czy Dubaj też jest taki nudny?
10 rano, 30 stopni za oknem. Ruszamy na Dubaj Marina, nasz pierwszy przystanek. Wsiadamy w zatłoczone metro i tniemy przez miasto. Każda stacja wygląda tak samo, każdy wieżowiec jest podobny do siebie. Wszystko jest takie bez wyrazu, bez charakteru, pozbawione jakichkolwiek emocji. Odwiedziłem wiele metropolii, ale ta jest obłędnie przewidywalna. Dam jej szanse, zobaczymy czy wieczorem potwierdzą się moje słowa. Marina, hmmm jakby ciasna, wiele budynków się jeszcze buduje. Jeden zwraca moją szczególną uwagę.
Ma coś w sobie, coś odmiennego.
Po krótkim spacerze, jedziemy na Palmę, kolejne rozczarowanie. Stajemy na początku i widzimy rzędy identycznych budynków. Kopiuj, wklej, kopiuj, wklej.
Zbaczamy w prawo i lądujemy na strzeżonym osiedlu biało-niebieskich domków. Lokalsi. Na każdym podjeździe Ferrari i Rolls Royce…aha. Obrazek inny, tutaj jest przytulnie, przyjemnie i nie czuć miasta za nami.
Zaraz obok spore połacie plaż, a w oddali jeden z najsłynniejszych budynków. Burd-el-Arab.
Wsiadamy w metro i jedziemy do niego. Aby dojść, trzeba pokrążyć po mało logicznych uliczkach.
Docieramy! Ciekawa konstrukcja, słynna na cały świat.
Siadamy na plaży, po czym po kilku minutach…łapie nas deszcz. Ja chyba go wszędzie przyciągnę. Jak to niektórzy bliscy powiedzieli, powinienem pracować w misjach humanitarnych w Afryce. Przyciągałbym deszcz i ratował wioski przed suszą.
Powoli robi się późno, wracamy do naszego hotelu, zahaczając o… a jakże…pakistańskie jedzenie.
Dziś sos podobny do wczorajszego ale z posmakiem limonki i trawy cytrynowej. Pyszności.
Wieczorem mój kompan rezygnuje z wyjścia, a ja…ruszam na pokaz fontann pod Burd-el-Kalifa. Tłumy ludzi biegną przez Dubaj Mall (największą galerię handlową), które dla mnie jest po prostu…dużym sklepem. Wychodzę na zewnątrz i kończy się pokaz. Następny za 20 minut. Plusem jest to że tłumy opuszczają miejsce, a ja mogę stanąć nad samą wodą. Czekam, w tle najwyższy budynek świata.
Mnie nie zachwyca. Dużo większe wrażenie zrobiły na mnie Petronas Tower w Malezji. Były bardziej monumentalne, większe, czułem że widzę coś łał. Tutaj tego nie ma. Fontanny czas start, w tle muzyka…Time to say good bye. Czy mogłem usłyszeć coś lepszego na koniec wyprawy? Aż się zamyśliłem w głowie o całym wyjeździe. To był naprawdę udany wyjazd.
Czas wracać.
Dubaj i powrót
Cel na dziś jest tylko jeden, pocztówki i magnesy. Początkowo kupcy chcą horrendalne ceny i wielokrotnie odmawiamy. Targujemy się ale dalej cena jest za wysoka. Na szczęście niedaleko targu ze złotem, znajdujemy uliczkę gdzie kupujemy kilka suwenirów. Wracamy do hotelu po plecaki i jedziemy pod Burd el Kalife. Może w dzień zrobi wrażenie. Znów spacer przez Dubaj Mall, znów tłumy ludzi. Wychodzimy, błękit nieba otula budynek.
No nie, chyba znów mnie nie powali. Początkowo chcieliśmy tam wjechać, ale po co? Ani budynek nas nie urzekł, ani nic ciekawego z góry nie zobaczymy. Wielkie place budowy dookoła? Odpuszczamy i kierujemy się w stronę metra i autobusu na DWC. To lotnisko położone jest pośród…niczego. Idziemy do check-ina, okazuje się że nasze karty Webowe trzeba zamienić na zwykłe…gdybyśmy tylko istnieli w systemie. Zaczyna się gorączkowe szukanie nas na listach, telefony, wołanie innych osób z obsługi, znów telefony, znów czekamy. W tle, kontrolują skutecznie wielkość bagażu. Wiele ludzi dopłaca. My sprawdzamy, jeden jest ok, drugi nieco większy. Na szczęście całe zamieszanie z biletami usypia czujność obsługi i puszczają nas z biletami. Ufff. Ostatni boarding, ostatni lot. Jestem wykończony, ale szczęśliwy. Na lotnisku wita mnie ktoś bliski. Dom, zaraz dom, lampka szampana i moje łóżeczko.
Koniec.