Tuż obok stadko kangurów także ma porę błogiego relaksu.
Odwiedzamy kilka pozostałych miejsc w zoo i wracamy na naszą część Sydney. Udając się w kierunku Royal Botanical Gardens, znajdujemy doskonałe miejsce do odpoczynku i porobienia zdjęć opery o zachodzie słońca.
Ściemnia się, ściemnia się bardziej i robi się zimno. Czas wracać w kierunku hostelu, robiąc po drodze rundkę obok katedry Św Marii
i Darling Harbour.
Zakupy (tu jest jedyny sklep z piwem, jaki udaje nam się znaleźć), prowiant, hostel. Wiecie jak ciężko kupić zimne piwo w Sydney? Pierwsze co robię patrzę na pogodę na dzień kolejny. Ma być idealne słońce. Plan w głowie tylko jeden, Blue Mountains. 4 lata temu nie było mi dane ich zobaczyć, bo były zasłonięte mgłą, może teraz się uda?
Blue Mountains
Wstajemy przed 8, pociąg do Katoomba odjeżdża o 9.18 z Central. Bilet 10$ OW. Trasa jest malownicza, pociąg wspina się w górę wężykiem, słońce za oknem, jest ciepło, gorąco. Może uda mi się zobaczyć te góry, słynne Trzy siostry. Jeszcze godzina jazdy, czuję eksytację, chcę zdobyć coś nowego. Dojeżdżamy. Pół godziny spaceru, słońce dalej świeci, już nic mi nie popsuje zdobycia trzech sióstr. Docieramy do pierwszego punktu widokowego. Przedsmak miejsca kulminacyjnego.
Odbijamy w lewo i idziemy na główny taras obsercyjny. Są! Trzy siostry, widok zapiera dech z piersiach. Słońce tylko potęguje błękit oparów ekaliptusa, który unosi się nad drzewami dolin. Co za widok! Jak tu jest pięknie, jak ciepło! Ten widok wzniesień aż po horyzont mnie przeszywa. Góry wyglądają, jakby były zatopione w drzewach i miejscowo wystawały, te największe. Dobrze mi tu, czuję się niesamowicie.
Dziesiątki zdjęć na pamiątkę. Nigdy nie sądziłem że tu wrócę. 4 lata temu myślałem że już nigdy tego nie zobaczę, a jednak życie jest niesamowicie nieprzewidywalne. Udał się! Szkoda mi stąd jechać, ale pociąg mamy za godzinę. Wracamy na stację i okazuje się że źle spojrzeliśmy i musimy poczekać jeszcze 45 minut;(. Wracamy ciuchcią, zjeżdżając w dół. Za oknem góry odjeżdżają za nas. Witamy w centrum Sydney. Stąd udajemy się na Bondi Beach.
Nie urzeka mnie, nie powala. W głowie mam Manly (na której byłem w poprzednim wyjeździe). Wieje, okrutnie wieje od tego oceanul, sypiąc piachem po oczach. Trzeba stąd uciekać.
Teraz plan to zrobić kilka nocnych zdjęć, opery, mostu i kilku innych miejsc. Czy się udało? Sami oceńcie;)
Padam.
Deszczu dawno nie było...
Budzę się koło 9. Deszcz leje niemiłosiernie. Czy on da mi wreszczcie spokój? Może podróżuje w moim podręcznym? Nie wiem. Leje tak bardzo że nie ma szans wyjść z domu. Wisienką na torcie jest grad. Dobry moment żeby zoorientować się co u najbliższych w Polsce. Wybija 12, samo południe, deszcz ustaje. Zakładamy buty, idziemy nad zatokę skąd płyniemy dwupoziomowym promem na Manly. Trochę buja, kołysze, trochę kropi, do przeżycia. Manly wita nas kontrastem. Na lewo czarne, kłębiaste chmury które tylko się czają by wypuścić z siebie strugi deszczu.
Z prawej wychodzi błękit nieba.
Jak walka dobra ze złem, co wygra? Idziemy w prawo, nad zatokę z rafą koralową. Słońce! Ono istnieje! Świeć jak nadłużej.
Wdrapujemy się po schodach na klif, skąd widać w tle całą Manly Beach i serferów.
Odkrywamy też ich przejście nad samą wodę, gdzie widać ich wyczyny. Droga biegnie przez krzaki, więc czujność poziom 1000.
Czy coś wyskoczy, czy coś spadnie, a jak tak to czy jest to jadowite? Kilka myśli w głowie. Na szczęście spotykamy tylko 40cm jaszczurkę, która robi sobie słoneczne SPA.
Chwila odpoczynku, kolejnych zdjęć i czas wracać. Znów się chmurzy. Pakujemy się na statek, którym miotają fale. Wieje, leje, przebijamy kolejne kłęby wody. Kołysze w prawo, w lewo, góra, dół, ludzie tylko wzdychają. Nad operą trochę błękitu, trochę spokoju wód. Dwa zdjęcia, żeby relacja nie była zbyt smutna i schodzimy na ląd.
Tniemy przez Royal Botanical Gardens do katedry Św. Marii,
Skąd biegniemy do hostelu. Znów leje. Przestaje, idziemy na obiad w rejon Darling Harbour, kupić po drodze suweniry i czas żegnać się z Sydney, z Australią. Była kapryśna, ale i tak budzi we mnie wiele emocji. Miasta mnie urzekły, choć odwiedzenie Sydney drugi raz już jest inne. Jednak najbardziej zaskarbiła sobie moje serce, przyroda, góry i ocean.Lot do Manili Pobudka, ostatnie pakowanie i szukanie skrzynki na pocztówki. Znajdujemy ją nieopodal Central, skąd pociągiem jedziemy prosto na lotnisko. Sprawny boarding na pokład A330 filipińskich linii Cebu, które debiutują na mojej liście. To lowcost, więc cudów nie można się spodziewać. Podchodząc do lądowania, rysują się jedne wielkie slumsy i kilka wieżowców. Dość dziwny widok, ale sprawnie opuszczamy Terminal. Google pokazuje nam że na T4 (przy którym mamy hostel) możemy przejść...przecinając pas startowy. Wybieramy opcję B czyli spacer dookoła lotniska. Ściemnia się, idziemy wzdłuż ogrodzenia wąskimi chodnikami, na których mijamy bezdomnych ludzi, czasem śpiących na śmieciach. Manila nie wita nas zbyt przyjemnie, wzbudza też w nas niechęć. Przyspieszamy kroku i odliczamy tylko do hostelu. Światła aut, jeepnayów nas często oślepiają, ale dzielnie idziemy przed siebie. Skrzyżowanie, odbijamy w lewo. Ostatnia prosta, jakoś tu przyjaźniej, ale bez szału. Docieramy do hostelu (Salem DG), który jest spokojną enklawką. Wookół dużo knajpek, sklepów przeżyjemy. Padamy spać.
Czas na wyspy Z pobliskiego T4, mamy bezpośredni samolot do Busuangi, miasta na wyspie Coron, gdzie chcemy zobaczyć kilka rajskich wysepek. Pakujemy się do ATR72, to mój pierwszy raz w tym samolocie. Godzina lotu, no takie loty to ja rozumiem. Słońce na oknem. Lotnisko jest mikrusie, położone pośród gór wyspy. Ba cała wyspa to same góry i kilka równin.
Za 150PHP jedziemy busem idealnie pod nasz hostel (Luis Bay), położony nad samą zatoką. Otwieramy drzwi, czysto, maly taras. Z okna widać, domki na wodzie i łodzie, a w oddali market.
Z tarasu góra, hmm co robimy? Idziemy na nią. W międzyczasie zostawiam wiadomość jednemu z naszych forumowiczów że dotarliśmy. On też ma być w tym samym czasie. Idziemy na górę, widok jest przepiękny. Zderzenie wody z górami!
Samo miasteczko to typy przedstawiciel azji, tuktuki, zapach spalin, motorki, chaos i jeszcze więcej chaosu. Taką Azję lubię.
Polujemy na jedzenie i sprawdzamy opcje island hoppingu. Bierzemy opcję Ultimate za 1500 PHP. Dom, piwko i spanie, o 7 wstajemy. Od forumowicza odpowiedzi brak.
Island hopping Idziemy w umówione miejsce, pogoda przepiękna, słońce, ciepło. Wsiadamy na łódź. Pierwszy obowiązek, wpisanie na listę, patrzymy, a tam 4 innych polaków. Kul! Ruszamy w morze, punkt pierwszy to Twin Lagoon.
Zdjęcia, zdjęcia, nagle słyszę głos. Seba? No cześć. Okazuje się że to forumowicz Krzysiek z Paulą, z którymi próbowałem się zgadać. Świat jest mały. Od dziś mamy powiększone towarzystwo, które będzie nam towarzyszyć na Filipinach. Zatoka bajkowa, część ludzi bierze maski i hyc do wody. Do lagunowo, zielonej wody. Jest ranek, więc zdjęcia jest ciężko zrobić. Wiele z nich się przepala. Następny przystanek to wrak statku.
Zrzucamy ubrania, maska na twarz i chlup do wody. Kilka metrów pod nami widać dziób statku, płynę dalej. Meczy, to męczy. Staję na białym piasku, woda dookoła jest tak czysta, tak krystaliczna i...ciepła że nie chce się płynąć dalej. Wracamy na pokład, cała na przód i płyniemy dalej! Kapitan podświewuje, załoga się bawi, skacze, biega po łodzi. Sielanka każdemu się udziela. Z takimi widokami? Zawsze! Dopływamy do kolejnej wyspy i kolejnej. Wrzucę kilka zdjęć, bez zbędnej charakterystki...bo calość wygląda jak raj...
Przerwa na obiad (nie był zbyt dobry, więc pomijam zdjęcia) w małym domku na palach.
seba napisał:.. kupuję ....pierwszy bilet Manila-Dubaj ze słynnej promocji Cebu... Dobry start..No pewnie ze dobre otwarcie, od razu long haul, a nie jakieś WAW-LCA..
:)Prenumeruje !I czekam na cd.
seba napisał:nakarmienia podróżniczego raka,Jeszcze pół roku i też mu dam zjeść do syta
:lol: Pisz Seba, pisz bo coś mi ostatnio motywacja organizacyjna siada.
To ja mine sie z autorem relacji gdzies w powietrzu, on bedzie lecial do HNL, ja do LIH
:-) A Ty @przemos74 to odpoczywaj na tym Mauritiusie, a nie forum czytasz
;-)
seba napisał:Wstaję rano i odwiedzam katedrę st Jamesa obok. Co mnie szokuje to flaga środowisk homoseksualnych w środku. W Polsce jest to nie do pomyślenia.Mało kto wie, ale w Biblii tęcza jest symbolem przymierza pomiędzy Bogiem i człowiekiem, jest obietnicą złożoną przez Boga Jahwe Noemu, że Ziemi nie nawiedzi już więcej wielka powódź (Stary Testament, Rdz 9,13).
Niestety pada od poniedzialku. Na Kauai padalo troche rano i pada od jakiejs 16.00 do teraz czyli wtorku wieczorem.Dobrze, ze udalo Ci sie troche zwiedzic w poniedzialek. Ja tez fartownie zaliczylam szlak zanim pogoda popsula sie.
Dziś miało lać od 10, a zaczęło koło 16/17. Hawaje i deszcz, tego bym się nie spodziewał. Ma lać przez najbliższe 2 tygodnie. Jutro lecę do Melbourne, mam nadzieję że pogoda będzie lepsza.Wysłane z android
Ja laduje w poniedzialek w Honolulu I oby @seba te 2 tyg deszczu sie nie sprawdzily
:D super relacja kolejne cenne info do mojego RTW. Pozdro I udanej pogody na antypodach
:D
12 Apostołów zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie miałem w Melbourne pełnego dnia, żeby wybrać się na wycieczkę. Czekam na więcej
:) Miłego pobytu w Sydney!
Maciek.ja placilem 98 AUD, w cenie przejazdy, obiad i wstepy do parkow Jak wspolnie liczylismy na forum, ciezko zejsc nizej, nawet robiac to samemu wypozyczonym autem.Wysłane z android
@sebaA widziałeś na Malcapuya gościa w mojej czapce?W tym Białym Domu (pierwsze zdjęcie pod broszką) mieszkałem 2 dni
;)A na tym boisku do kosza, o który piszesz też zaliczyłem nocleg
:D
Oj @seba jak miło pooglądać takie ciepłe zdjęcia w taki wietrzny polski dzień jak dzisiaj
;) ps. Moim zdaniem Manila to także najbardziej rozczarowujące miasto w jakim do tej pory byłam.
Ech, Manila, przedziwny gigant. Spędziłem 3 dni (świadomie
:lol: ) i mnie mocno wymęczyła, ale wróciłbym jeszcze do niej (przy okazji) za to pianie kogutów o poranku, chaos, smród spalin i dźwięk jeepneyów.Swoją drogą, to już wolę Manilę niż np. Angeles, które tez jest podłe, ale mniej "klimatyczne" niż Manila.
Tuż obok stadko kangurów także ma porę błogiego relaksu.
Odwiedzamy kilka pozostałych miejsc w zoo i wracamy na naszą część Sydney. Udając się w kierunku Royal Botanical Gardens, znajdujemy doskonałe miejsce do odpoczynku i porobienia zdjęć opery o zachodzie słońca.
Ściemnia się, ściemnia się bardziej i robi się zimno. Czas wracać w kierunku hostelu, robiąc po drodze rundkę obok katedry Św Marii
i Darling Harbour.
Zakupy (tu jest jedyny sklep z piwem, jaki udaje nam się znaleźć), prowiant, hostel. Wiecie jak ciężko kupić zimne piwo w Sydney? Pierwsze co robię patrzę na pogodę na dzień kolejny. Ma być idealne słońce. Plan w głowie tylko jeden, Blue Mountains. 4 lata temu nie było mi dane ich zobaczyć, bo były zasłonięte mgłą, może teraz się uda?
Blue Mountains
Wstajemy przed 8, pociąg do Katoomba odjeżdża o 9.18 z Central. Bilet 10$ OW. Trasa jest malownicza, pociąg wspina się w górę wężykiem, słońce za oknem, jest ciepło, gorąco. Może uda mi się zobaczyć te góry, słynne Trzy siostry. Jeszcze godzina jazdy, czuję eksytację, chcę zdobyć coś nowego. Dojeżdżamy. Pół godziny spaceru, słońce dalej świeci, już nic mi nie popsuje zdobycia trzech sióstr. Docieramy do pierwszego punktu widokowego. Przedsmak miejsca kulminacyjnego.
Odbijamy w lewo i idziemy na główny taras obsercyjny. Są! Trzy siostry, widok zapiera dech z piersiach. Słońce tylko potęguje błękit oparów ekaliptusa, który unosi się nad drzewami dolin. Co za widok! Jak tu jest pięknie, jak ciepło! Ten widok wzniesień aż po horyzont mnie przeszywa. Góry wyglądają, jakby były zatopione w drzewach i miejscowo wystawały, te największe. Dobrze mi tu, czuję się niesamowicie.
Dziesiątki zdjęć na pamiątkę. Nigdy nie sądziłem że tu wrócę. 4 lata temu myślałem że już nigdy tego nie zobaczę, a jednak życie jest niesamowicie nieprzewidywalne. Udał się! Szkoda mi stąd jechać, ale pociąg mamy za godzinę. Wracamy na stację i okazuje się że źle spojrzeliśmy i musimy poczekać jeszcze 45 minut;(. Wracamy ciuchcią, zjeżdżając w dół. Za oknem góry odjeżdżają za nas. Witamy w centrum Sydney. Stąd udajemy się na Bondi Beach.
Nie urzeka mnie, nie powala. W głowie mam Manly (na której byłem w poprzednim wyjeździe). Wieje, okrutnie wieje od tego oceanul, sypiąc piachem po oczach. Trzeba stąd uciekać.
Teraz plan to zrobić kilka nocnych zdjęć, opery, mostu i kilku innych miejsc. Czy się udało? Sami oceńcie;)
Padam.
Deszczu dawno nie było...
Budzę się koło 9. Deszcz leje niemiłosiernie. Czy on da mi wreszczcie spokój? Może podróżuje w moim podręcznym? Nie wiem. Leje tak bardzo że nie ma szans wyjść z domu. Wisienką na torcie jest grad. Dobry moment żeby zoorientować się co u najbliższych w Polsce. Wybija 12, samo południe, deszcz ustaje. Zakładamy buty, idziemy nad zatokę skąd płyniemy dwupoziomowym promem na Manly. Trochę buja, kołysze, trochę kropi, do przeżycia. Manly wita nas kontrastem. Na lewo czarne, kłębiaste chmury które tylko się czają by wypuścić z siebie strugi deszczu.
Z prawej wychodzi błękit nieba.
Jak walka dobra ze złem, co wygra? Idziemy w prawo, nad zatokę z rafą koralową. Słońce! Ono istnieje! Świeć jak nadłużej.
Wdrapujemy się po schodach na klif, skąd widać w tle całą Manly Beach i serferów.
Odkrywamy też ich przejście nad samą wodę, gdzie widać ich wyczyny. Droga biegnie przez krzaki, więc czujność poziom 1000.
Czy coś wyskoczy, czy coś spadnie, a jak tak to czy jest to jadowite? Kilka myśli w głowie. Na szczęście spotykamy tylko 40cm jaszczurkę, która robi sobie słoneczne SPA.
Chwila odpoczynku, kolejnych zdjęć i czas wracać. Znów się chmurzy. Pakujemy się na statek, którym miotają fale. Wieje, leje, przebijamy kolejne kłęby wody. Kołysze w prawo, w lewo, góra, dół, ludzie tylko wzdychają. Nad operą trochę błękitu, trochę spokoju wód. Dwa zdjęcia, żeby relacja nie była zbyt smutna i schodzimy na ląd.
Tniemy przez Royal Botanical Gardens do katedry Św. Marii,
Skąd biegniemy do hostelu. Znów leje. Przestaje, idziemy na obiad w rejon Darling Harbour, kupić po drodze suweniry i czas żegnać się z Sydney, z Australią. Była kapryśna, ale i tak budzi we mnie wiele emocji. Miasta mnie urzekły, choć odwiedzenie Sydney drugi raz już jest inne. Jednak najbardziej zaskarbiła sobie moje serce, przyroda, góry i ocean.Lot do Manili
Pobudka, ostatnie pakowanie i szukanie skrzynki na pocztówki. Znajdujemy ją nieopodal Central, skąd pociągiem jedziemy prosto na lotnisko. Sprawny boarding na pokład A330 filipińskich linii Cebu, które debiutują na mojej liście. To lowcost, więc cudów nie można się spodziewać. Podchodząc do lądowania, rysują się jedne wielkie slumsy i kilka wieżowców. Dość dziwny widok, ale sprawnie opuszczamy Terminal. Google pokazuje nam że na T4 (przy którym mamy hostel) możemy przejść...przecinając pas startowy. Wybieramy opcję B czyli spacer dookoła lotniska. Ściemnia się, idziemy wzdłuż ogrodzenia wąskimi chodnikami, na których mijamy bezdomnych ludzi, czasem śpiących na śmieciach. Manila nie wita nas zbyt przyjemnie, wzbudza też w nas niechęć. Przyspieszamy kroku i odliczamy tylko do hostelu. Światła aut, jeepnayów nas często oślepiają, ale dzielnie idziemy przed siebie. Skrzyżowanie, odbijamy w lewo. Ostatnia prosta, jakoś tu przyjaźniej, ale bez szału. Docieramy do hostelu (Salem DG), który jest spokojną enklawką. Wookół dużo knajpek, sklepów przeżyjemy. Padamy spać.
Czas na wyspy
Z pobliskiego T4, mamy bezpośredni samolot do Busuangi, miasta na wyspie Coron, gdzie chcemy zobaczyć kilka rajskich wysepek. Pakujemy się do ATR72, to mój pierwszy raz w tym samolocie. Godzina lotu, no takie loty to ja rozumiem. Słońce na oknem. Lotnisko jest mikrusie, położone pośród gór wyspy. Ba cała wyspa to same góry i kilka równin.
Za 150PHP jedziemy busem idealnie pod nasz hostel (Luis Bay), położony nad samą zatoką. Otwieramy drzwi, czysto, maly taras. Z okna widać, domki na wodzie i łodzie, a w oddali market.
Z tarasu góra, hmm co robimy? Idziemy na nią. W międzyczasie zostawiam wiadomość jednemu z naszych forumowiczów że dotarliśmy. On też ma być w tym samym czasie. Idziemy na górę, widok jest przepiękny. Zderzenie wody z górami!
Samo miasteczko to typy przedstawiciel azji, tuktuki, zapach spalin, motorki, chaos i jeszcze więcej chaosu. Taką Azję lubię.
Polujemy na jedzenie i sprawdzamy opcje island hoppingu. Bierzemy opcję Ultimate za 1500 PHP. Dom, piwko i spanie, o 7 wstajemy.
Od forumowicza odpowiedzi brak.
Island hopping
Idziemy w umówione miejsce, pogoda przepiękna, słońce, ciepło. Wsiadamy na łódź. Pierwszy obowiązek, wpisanie na listę, patrzymy, a tam 4 innych polaków. Kul! Ruszamy w morze, punkt pierwszy to Twin Lagoon.
Zdjęcia, zdjęcia, nagle słyszę głos. Seba? No cześć. Okazuje się że to forumowicz Krzysiek z Paulą, z którymi próbowałem się zgadać. Świat jest mały. Od dziś mamy powiększone towarzystwo, które będzie nam towarzyszyć na Filipinach. Zatoka bajkowa, część ludzi bierze maski i hyc do wody. Do lagunowo, zielonej wody. Jest ranek, więc zdjęcia jest ciężko zrobić. Wiele z nich się przepala. Następny przystanek to wrak statku.
Zrzucamy ubrania, maska na twarz i chlup do wody. Kilka metrów pod nami widać dziób statku, płynę dalej. Meczy, to męczy. Staję na białym piasku, woda dookoła jest tak czysta, tak krystaliczna i...ciepła że nie chce się płynąć dalej. Wracamy na pokład, cała na przód i płyniemy dalej! Kapitan podświewuje, załoga się bawi, skacze, biega po łodzi. Sielanka każdemu się udziela. Z takimi widokami? Zawsze! Dopływamy do kolejnej wyspy i kolejnej. Wrzucę kilka zdjęć, bez zbędnej charakterystki...bo calość wygląda jak raj...
Przerwa na obiad (nie był zbyt dobry, więc pomijam zdjęcia) w małym domku na palach.
I płyniemy dalej.
Snorkeling...